Impressum / kontakt

Jan Gondowicz Rewolwer Witkacego

 

Dziesiątego lutego 1899 roku była w Zakopanem odwilż. O pierwszej po południu, w „czas mglisto-słoneczny”, czternastoletni Staś Witkiewicz wyszedł z chałupy Ślimaka na Krupówkach, niosąc na ramieniu kotkę Fokę. Ubrany z miejska, w cyklistówce, wygląda na zdjęciu poważnie. Z takąż powagą zapisał pogodę i datę na kopercie szklanego negatywu. Lecz wcześniej, gdy odsłonięto obiektyw, wyrwał z kieszeni rewolwer – austriacki gasser wz. 1878 – zrobił wypad i wycelował w Giewont. Miejmy nadzieję, że nie wystrzelił: kotka miałaby mu to bardzo za złe. Kogo odgrywał: łowcę tygrysów czy porywacza dziewcząt? Tego nie wiemy; wiemy tylko, że tata dał mu się pobawić rewolwerem.


Ja z Foką i rewolwerem. 1899 (fragment)

Rzecz poważna

Skąd jednak w domu Stanisława Witkiewicza rewolwer? Musiał zjawić się przed rokiem 1890, odkąd znakomity krytyk artystyczny coraz częściej i dłużej mieszkiwał w Zakopanem i w miarę sił, uszczuplonych chorobą, starał się chadzać w góry. A w górach, między nami mówiąc, nie zawsze bywało bezpiecznie. Wciąż pamiętano przygodę syna wielkiego Tytusa Chałubińskiego, Ludwika, którego w odludnej dolinie omal nie ustrzelił Spiszak-kłusownik. Uratował wtedy Ludwika przewodnik Szymek Tatar, mistrz rzucania ciupagą, i reszta towarzystwa, w samą porę wychynąwszy z zarośli. „Poluje na kozice wiele hołoty. Ta zaś, roznamiętniona polowaniem, często się bardzo źle obchodzi z samotnym lub samowtór idącym turystą. [...] A wtedy szukaj wiatru w polu. Nikt nie będzie wiedział, gdzie się podział turysta” – komentował te obyczaje przyrodnik i górołaz Bronisław Rajchman. Rzecz jasna, dla skrytostrzelców mieszczuch w górach nie był turystą – tego pojęcia nie znali – lecz najpewniej urzędnikiem Kreishauptmanna (starosty) lub komitatu (powiatu), więc zwiastunem kłopotów. Oto, czemu Tytus Chałubiński zwykł zwiedzać Tatry z tak licznym orszakiem. Entuzjaści gór przemilczali ten fakt, ale wiedzieli swoje.

Z woli ojca Staś odebrał edukację domową. Obejmowała kolekcjonerstwo okazów przyrodniczych, studia astronomiczne, malarstwo, eksperymenty chemiczne, pisanie komedii i fotografowanie lokomotyw. Starannie pomijała natomiast zabawy z bronią palną. Pokusa jej użycia nadeszła więc dopiero w roku 1905, gdy w Królestwie wybuchła rewolucja. Dwudziestoletni, lecz wciąż dziecinny Staś z miejsca oznajmił ojcu, bawiącemu dla poratowania zdrowia nad Adriatykiem, że chce „iść do powstania”. Stary Witkiewicz, który opuścił z rodziną Warszawę, by nie narażać syna na kontakt z rosyjską szkołą, musiał się owego 29 stycznia, tydzień po petersburskiej Krwawej Niedzieli, złapać w Lovranie za głowę. Ujrzał bowiem efekty hodowli syna pod kloszem sztuki i nauk przyrodniczych, poza wszelkim społecznym kontekstem. I – rychło w czas! – wziął się do wyjaśnień. Że mianowicie awantury w Królestwie są czymś całkiem innym. „Iść do powstania! To wyrażenie dobroduszne sprzed laty nie stosuje się do dzisiejszych czasów i stosunków. [...] Forma walki czynnej, morderczej przechodzi ostatecznie w formę spisku – którego bronią bomba, a taktyką – zasadzka, a celem – kierownicze siły rządowego systemu.” Ktoś, kto nie wychował się pod uciskiem, nie ma we krwi odruchu zemsty i instynktu milczenia, mógłby w walce tylko zawadzać. Jaka szkoda, że Staś nie czytał Piłsudskiego i „rosyjskich rzeczy”, może by to zrozumiał. I tu ojciec wygłasza pochwałę terroryzmu jako wiedzy ścisłej: tam „trzeba chemików i fizyków, żeby konstruowali doskonałe przyrządy i wyrabiali najbardziej niszczące materiały wybuchowe”. Czy ty to, synu, potrafisz? „Więc, mój drogi, do powstania nie idź.”

Cóż jednak znaczy perswazja z tysiąca kilometrów? Toteż podziwiać wypada spokój Witkiewicza, gdy syn, jak wszystko wskazuje, spenetrował ojcowskie biurko. „Jedno zastrzeżenie – poucza list z 11 lutego. – Z rewolwerem żadnych zabaw – oglądań i pokazywań piękności kul stożkowych. Schowaj go – jest to coś, w czym tkwi rzecz bardzo poważna i właściwie nie należy tego mieć wcale. [...] Pomyśl nad tym i uczyń, jak proszę.” Osiąga pewien efekt, bo syn porzuca myśl włączenia się w wypadki. Nie czyta nawet gazet i przez najbliższy rok ojciec będzie wytykał mu w listach obojętność na dramat rewolucji. Staś uspołeczniony z rewolwerem budzi grozę, Staś aspołeczny z pędzlem – irytację.

Martwa, zimna, metalowa rzecz

Wątpliwe jednak, czy Staś schował rewolwer. Świadczy o tym przygoda opowiedziana dwukrotnie, w rozpoczętej niebawem powieści 622 upadki Bunga, i po latach w Nienasyceniu. Młodzieńczy bohater Bunga idzie nocą przez las. Wtem słyszy podejrzany szelest. „Przez polankę zalaną światłem księżyca biegło duże zwierzę wprost na niego. Wyjął szybko browning i wypalił prosto, nie mierząc. Zwierz znikł bez śladu. [...] »A gdybym nie miał browninga« – myślał z lekką tremą.” Druga powieść przedstawia to groźniej. „Genezyp spojrzał w gąszcz młodego zagajnika i zobaczył jedno żółtawe światełko. Zaraz obok mignęło drugie, a potem trzy pary naraz. »Profilem łypał« – pomyślał w ułamku sekundy. [...] I teraz zdenerwował się niepotrzebnie: »wziął« i wyładował cały zapas naboi w kierunku lustrzanie błyskających światełek. Huk odbrzmiał głucho z głębi zaśnieżonego boru. Światełka znikły. Pomacał się »w« torbę – drugiego magazynu nie było.” Jak widać, przed stu laty zakopiański Księży Las, po drodze z Bystrego na Krzeptówki, nawiedzały wilki. I choć raz trzaska tu browning, po raz wtóry zaś parabellum, epizod utrwala smak prawdziwego przeżycia. Oraz nieudolności – carski generał-gubernator mógłby się lufy Stasia nie obawiać.

W tym zakopiańskim lesie mogło młodego człowieka spotkać coś jeszcze. Bo nazajutrz bohater Nienasycenia wraca lasem w towarzystwie kompozytora o bujnym temperamencie miłosnym. Filozoficzny bełkot muzyka brzmi coraz dziwniej, Genezyp zaczyna mieć stracha: „On gotów mnie tu...”. Na szczęście pożyczył rewolwer. Ściskając go w kieszeni, wie, że „jedyną pewnością była ta martwa, zimna, metalowa rzecz”. Lecz, jak wiadomo, wariactwo jest zaraźliwe. Kompletnie skołowany, wyciąga broń „kabotyńskim ruchem” i może „naprawdę zastrzeliłby się w tej chwili, gdyby nie tamten. – Dawaj to, szczenię podłe! – ryknął Tengier w tumanie lecącego śniegu. Zgniótł mu rękę i wyłuskał z niej tak zwane »śmiercionośne narzędzie«”. Czy i tak zabawiali się przed wiekiem zakopiańscy inteligenci? Czy i to się zdarzyło naprawdę?

Fakt, że nietzscheanista Tengier, w którym jest coś z muzycznego geniuszu Karola Szymanowskiego i coś z oszałamiającej mistyki Tadeusza Micińskiego, uosabia tęsknotę Stasia do autorytetu innego niż ojciec. Ojciec bowiem, gdy przeszły mu już zachwyty cudownym dzieckiem, stał się tyleż odległym, ile uprzykrzonym głosem mówiącym wciąż „nie”. Ślewińskiemu się nie sprzeciwiaj, bo to świetny malarz. Na głupie wspinaczki nie łaź. Do Akademii się nie zapisuj. Z Ewą Tyszkiewiczówną się nie żeń, bo to arystokratka. Miejsc niegodnych, gdzie „człowiek schodzi do wartości zwierzęcia najniższych gatunków”, w Paryżu nie odwiedzaj. Nieba małymi pędzelkami nie maluj. Do powstania nie idź. Rewolwerem się nie baw. Nie pal. Z Anką Oderfeldówną się nie żeń, bo to Żydówka: „pomyśl, co zrobisz, jak Ci się wysypie pół tuzina małych Żydków, Twoich dzieci?”. Z Micińskim się nie zadawaj, bo kabotyn. Corneliusa i Macha nie czytaj. Z Ireną Solską nie romansuj: „żadnej wspólnej miski i żadnych resztek po nikim”. Powieści nie publikuj. Nic dziwnego, że odpowiedzi na te listy Staś pisywał czasem na papierze toaletowym, sprzedawanym wtedy nie w rolkach, lecz w bloczkach.

Ojca szczęściem nie doszło echo jednego z synowskich wyczynów. Naśladując dawne błazeństwa, 28-letni, a więc dorosły Staś dał do zabawy rewolwer synowi sąsiada. Chłopak był ściśle w wieku Stasia z fotografii. Lecz tym razem broń wypaliła sama. Stefan Żeromski – bo on to był tym sąsiadem – omal nie stracił syna. „Co to za przygoda była ze strzelaniem Adasiowym? – zapytywał listownie żonę 9 maja 1913 roku. – Czy co źle wystrzeliło, czy jak?” A w tydzień potem, poznawszy szczegóły, zakonkludował: „Już niech Adaś nigdy nie zadaje się z tym St. Co za usposobienie, żeby mężczyzna 30-letni robił zawsze jakąś krzywdę trzynastoletniemu chłopcu! Jakżem się przeraził, czytając ten opis”. Efekt: dozgonna uraza, której przyczyn Staś w swej naiwności dociekał, oraz niemiłosierna ocena sztuk Witkacego po wojnie.

Rzecz bez półcieni

Zabroniony ojcowski rewolwer (symbol, o którym Freud mógłby rzec niejedno) stał się więc – obok magii Micińskiego, malarskiej groteski, skalnych wierchów, filozofii niemieckiej i ciała Solskiej – jedną z „rzeczy bardzo poważnych”. Bo z każdej, mówiąc przenośnie, można było do siebie strzelić. Zatracić się i zmarnować, lecz jako osobna osoba, nie zaś poprawione wydanie najszlachetniejszego choćby pod słońcem człowieka. Po wojnie do listy doszły też narkotyki. Lecz wcześniej, jak wiadomo, broń palna przemówiła serio. 21 lutego 1914 roku narzeczona Stasia, panna Jadwiga Janczewska, wybrała się, nakupiwszy kwiatów, fiakrem do Doliny Kościeliskiej. Pod Skałą Pisaną odprawiła górala, obrzuciła się kwiatami i strzeliła sobie w serce. Była bodaj w podobnym nastroju, jak Genezyp w zimowym lesie. O swej ze Stasiem przyszłości mogła myśleć jak on: „W tych rzeczach nie może być stopni: albo jasność, albo mrok – wszelkie półcienie równe są ciemności”. Nie użyła jednak gassera Stanisława Witkiewicza. Gdyby go użyła, Stasia nigdy nie wypuszczono by za granicę. Miała damski browning, skonfiskowany potem przez ck prokuratorię, pewnie coś w rodzaju „małego, czerwonego, lśniącego paskudztwa”, jakie w Pożegnaniu jesieni trzymała przy łóżku Hela Bertz. Musiała go też trzymać w nocnym stoliku Jadwiga. Kogo bała się w Zakopanem?

Tkwiło w tym sporo ironii. Małokalibrowy „baby browning” był dla Witkacego zabawką noszoną w tylnej kieszeni spodni, godną takich mydłków jak Bungo, mister Price ze sztuki pod tymże tytułem czy książę Prepudrech, który z czegoś takiego strzela, „mierząc mniej więcej w pierś przy pomocy bocznej akomodacji”, w Pożegnaniu jesieni do Heli. Ze skutkiem naturalnie komediowym. A jednak w dłoni Jadwigi, by użyć słów Micińskiego, otworzył „wyjście na wieczność”. Takie absurdalne nic! „Takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko” – jak dziwił się w wierszu Inge Bartsch Gałczyński. Na rysunku Samobójstwo z wielkiej miłości, stworzonym pod eukodalem w 1931 roku, Witkacowski desperat wali do siebie z wielkiego bębenkowca. Z taką też męską, ultymatywną bronią wychodzi w górski pejzaż Pożegnania jesieni zdradzona przez Atanazego Zosia. Noc, deszcz ze śniegiem, dmie wicher, drą się koty. I naraz huk jak diabli. Oto stosowna sceneria. Jakby Witkacy dokonywał w powieści korekty zbyt kiczowatych okoliczności zgonu tej, która zadała mu kiedyś omal zabójczy cios.

Toteż ojcowski rewolwer zabrał Staś w rejs do Australii. Który mógł skończyć się dużo wcześniej. W miejscowości Anuradhapura na Cejlonie całą noc z 2 na 3 lipca spędził bowiem z lufą u skroni, stylizując fatalnym angielskim list do władz policyjnych. Strzelał jednak, jeśli wierzyć Pożegnaniu jesieni, dzień czy dwa później, jadąc arbą przez dżunglę, do czegoś, co mogło być tygrysem. „Shoot, Sahib!” – krzyczał Tamil. Wypalił siedem razy. „Woły zaczęły miotać się i ryczeć. Latarnia, uczepiona na froncie budy, rzucała niespokojne błyski.” W takich drobnych realiach i przebiegach psychologicznych powieść jest w pełni wiarygodna. „Teraz na nowo pojął, jak kochał życie. [...] Przygoda z tygrysem napełniła go nową siłą. [...] Wiedział już, że jądro najgłębsze jego istoty nie jest zniszczone.” Kolejny kryzys nadszedł dopiero w Australii.

Na szczęście nie miał cyjanku: „nie chcę się strzelać, bo to niepewne i można chybić i być odratowanym”. Truciznę zdobył dopiero na wyjezdnym, w Perth, i nawet polizał, lecz już mu przechodziło. Po co ginąć z własnej ręki, skoro można za sprawę? Przecież wybuchła wojna. Znów chciał „iść do powstania” w najbardziej nonsensownej z możliwych kombinacji, bo – na złość ojcu – z Rosją. A skutkiem tej decyzji musiał stracić ojcowskiego gassera. Jak mówią liczne relacje, rosyjskie władze maniacko konfiskowały na cle wszelką broń, a próby jej odzyskania na drodze urzędowej wzbudzały dociekliwość Ochrany.

Wkrótce zresztą trzydziestoletni, co było dość komiczne, praporszczyk (chorąży) Witkiewicz dostał służbowy nagant. I uczył się go używać. Jedną z najciekawszych rzeczy – opowiadał po latach Rafałowi Malczewskiemu – był oficer z jego pułku, „który co rano wychodził na wierzch okopów i przykładał pistolet bębenkowy do skroni. Przedtem oczywiście na chybił trafił przesuwał bębenek, po czym następował trzask kurka i nic. Oficer wracał do rowów i codziennych zajęć. Tak trwało całe tygodnie. Aż raz kurek klapnął i oficer stoczył się z krwawiącą dziurą w głowie.” Znany obraz dekadenckich igraszek. W szeregach lejbgwardii – a wkrótce Białej Gwardii – kursowała podówczas strofa Błoka: „Wsie na swietie, wsie na swietie znajut: / Sczastia niet. / I kotoryj raz w rukach sżimajut / Pistoliet”. Przytaczam oryginał, bo przekład trąci groteską: „Wszyscy wiedzą, wszyscy wiedzą – szczęścia: / Nie ma go na świecie. / Zaciskają nieraz groźne pięści, / Dłubią w pistolecie!”. Lejbgwardziści dali Witkacemu zasmakować narkotyków, w „dłubaniu” widzieli zaś sposób na pełne odspołecznienie.

Panujący w tym środowisku nastrój odkryć można w miejscu, gdzie proza Pożegnania jesieni staje dęba i po raz pierwszy osiąga miarę arcydzieła: w upiornie realistycznym opisie kokainowo-homoseksualnej orgii u hrabiego Łohoyskiego. Walor poznawczy tych stron z miejsca docenił zresztą profesor farmakognozji (co to?) Uniwersytetu Wileńskiego Jan Kazimierz Muszyński, uznawszy skądinąd książkę za plugawą; jedno i drugie wielce Witkacego ubawiło. Lecz nim zaczną się zberezeństwa, Atanazy wchodzi w powieści do zdrowo już postrzelanego pałacu, zrzuca ośnieżone futro i widzi na salonach „piekielny wprost nieład: brudna bielizna zmięszana z pomiętymi garniturami i piżamami, taca z ciastkami, w które wtłoczony był ciężki hiszpański browning, jakieś flaszeczki, resztki obiadu, mnóstwo pustych butelek, jakieś dziwne rysunki roboty samego gospodarza domu”. Czy to Warszawa lub Kraków? Nie! To scenografia z Piotrogrodu między rewolucją lutową a październikową. Na dno poniżenia spada tu ubabrany kremem „hiszpan”, niegdyś ulubiona broń Piłsudskiego.

Rzecz teatralna

Czemu służy w oczach Witkacego broń krótka? Gestom. Czasem śmiercionośnym, zwłaszcza gdy mierzyć w siebie, częściej komedianckim. Lecz są to zawsze gesty teatralne. Witkiewicz-ojciec traktował społeczeństwo i swoją w nim misję serio; dla Witkiewicza-syna stosunki międzyludzkie i życie społeczne to teatr. Stąd w jego dramatach zastrzeleni i samobójcy tak często wstają i żyją, czyli grają siebie dalej. Sajetan Tempe w Szewcach nie przerywa wielkiego monologu, choć grzmocą go w łeb siekierą i walą mu dwakroć w ucho z „dużego colta”. „Tera bede gadał.” Aż trzeba przerwać sztukę, by go uciszyć. Nawet zabójstwo nie zamyka ust ideologom. Oto pierwsze odkrycie Witkacego. Także niedoszłą wojnę polsko-chińską w Nienasyceniu kończą dwa komedianckie gesty. Genialny inaczej dowódca polski, kwatermistrz Kocmołuchowicz oznajmia, że wszystko na odwrót, nie będzie żadnej bitwy. Wówczas oficer sztabowy Chraposkrzecki „jednym rzutem wyrywa wielki bębenkowy rewolwer z futerału i strzela w naczelnego wodza.” Ma się rozumieć, nie trafia. Anarchiczny bunt jest jak wszystkie bunty daremny. To drugie odkrycie Witkacego. Niebawem Kocmołuchowicz składa broń. „Nawet gdybyś teraz, mandarynie Wang, darował mi życie, nie przyjąłbym tego daru i wpakowałbym sobie karmelek w łeb z tego oto browninga, który dostałem od cara Kiryła i który składam w twoje ręce. – Położył mały, czarny przyrządzik przed nakryciem chińskiego dostojnika i siadł.” Ani bitwy, ani samobójstwa: koniec z epoką honoru. Mały pistolecik, z którego nie padł strzał, to symbol bezsilności państwa, które w chwili próby zawiedzie. To trzecie odkrycie Witkacego. I proroctwo. W groteskowym świecie, którego umacnianie się wokół widział coraz jaśniej, pistolet ani rewolwer nie jest już rzeczą, jak pisał ojciec, poważną. Poważna jest już tylko śmierć i właśnie dlatego trzeba odejść nie jak w teatrze, lecz w ciszy.

2011


Było to drukowane w nieistniejącym już "Bluszczu", nr 10, 2011. J.G.